Wielkie rozczarowania
#1
W sumie podobny temat chciałbym założyć o filmach, ale zacznijmy od książek.

Macie książki, które was rozczarowały, a które wszyscy uznają za arcydzieła?

Ja na przykład cholernie rozczarowałem się Nowym wspaniałym światem Huxleya - mierna książka, kiepsko napisana. Wizja nietrzymająca się kupy (konsumpcjonizm zestawiony z totalnym brakiem inwencji twórczej i bodźca do tworzenia nowych rzeczy, a także z podziałem klasowym - jak to ma działać, wie chyba tylko autor), przereklamowana i naprawdę o kilka klas gorsza od 1984, do którego książka jest najczęściej porównywana. Moim zdaniem NWŚ to po prostu zła powieść, która jest klasykiem, bo jest znana, a jest znana, bo została uznana za klasykę.

Odpowiedz
#2
Wielkie nadzieje



sorry, nie mogłem się powstrzymać
Don't play with fire, play with Mefisto...
http://www.imdb.com/user/ur10533416/ratings

Odpowiedz
#3
Gra Endera - Straszna gimnastyka koncepcyjna, jeszcze do tego pełna emfazy i pretensji. Słyszałem, że kontynuacje są jeszcze bardziej nadęte. O co tyle szumu, nie mam pojęcia.

Odpowiedz
#4
Ten wątek to taki zsyp na literaturę, której z tych czy innych względów nie zrozumieliśmy lub do nas dotarła za późno? A może za wcześnie?
Co za prostacki pomysł.

Odpowiedz
#5
Ten wątek powstał właśnie po to, żeby swobodnie wyrażać opinie, które zazwyczaj wywołałyby falę nadętych komentarzy takich jak twój.:)

Kolejnym z moich rozczarowań był Hobbit. O ile Władcę lubię (umiarkowanie, bo jednak fantasy to nie mój gatunek, ale jeśli już - to właśnie LOTR do mnie przemawia), przez Hobbita nie byłem w stanie przebrnąć. Ta książka jest wyjątkowo siermiężna, ciężka, nudna, a do tego pozbawiona jakiegoś, hm, sensownego rozwoju akcji. Kojarzy mi się z grą komputerową: level 1 - lasy, level 2 - jaskinie, level 3 - rzeka, itp., itd. Kolejne sekwencje nie są ze sobą zbyt mocno powiązane - ot, idą, i nagle trafiają na coś, a później na coś, i tak dalej. LOTR niby był taki sam, ale tam czuć było tę dziejącą się w tle główną historię. Bohaterowie mieli motywacje - których nie mają w Hobbicie. Nie mam pojęcia, co pchało Bilba w kolejne niebezpieczeństwa. Chyba tylko przymus narzucony przez dupka Gandalfa, który w tej książce pokazuje się od najgorszej możliwej strony. Ble.

Odpowiedz
#6
Rozmowa w Katedrze - opus magnum Mario Vargasa Llosy i jedno z najważniejszych dzieł literatury iberoamerykańskiej. Nie łyknąłem ekstrawaganckiej formy powieści, a losy bohaterów totalnie po mnie spłynęły (z małym wyjątkiem Cayo Bermudeza). Zdziwienie tym większe, że wcześniejszą styczność z autorem wspominam bardzo korzystnie. Wielka literatura, ale dla mnie zdecydowanie zbyt wielka
Harry, proud to be a member of Forum KMF Film.org.pl since Mar 2014.

Odpowiedz
#7
Cytat:Kolejnym z moich rozczarowań był Hobbit.

Hobbit książkowy nadaje się do poczytania dziecku na dobranoc i do niczego więcej.

Odpowiedz
#8
Ja tam ostatnio przeczytałem Rozmowę w katedrze i jestem zachwycony, choć ten strumień świadomości bywa miejscami faktycznie męczący.

Odpowiedz
#9
Jeżeli zagustowałeś w Peruwiańczyku to polecam Ci Miasto i psy, książka jest mniej hermetyczna od Rozmowy, a podszyta kryminalnymi wątkami fabuła ukazująca relacje uczniów peruwiańskiej szkoły kadetów pochłania (przynajmniej mnie) bardziej niż historia Zavality, Ambrosia i reszty ferajny.
Harry, proud to be a member of Forum KMF Film.org.pl since Mar 2014.

Odpowiedz
#10
Fahrenheit 451 - książka do tezy, gdzie każda postać służy wyłącznie oddziaływaniu z głównym bohaterem. I w dodatku nudna.
Im częściej na mnie kamieniem rzucicie,
sami złożycie stos - - stanę na szczycie.


Grastroskopia - Bortal dobrze wpływa na trawienie gier


Odpowiedz
#11
Miasto i psy to GENIALNA książka, stawiam ją na równi, albo i wyżej od "Stąd do wieczności".

Odpowiedz
#12
No to przeczytam sobie "Miasto i psy". I "Stąd do wieczności" też, bo "Cienka czerwona linia" bardzo mi się podobała.

Odpowiedz
#13
Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną może nie ma statusu arcydzieła, ale wszyscy się tym zachwycali, nastąpił jakiś chory kult. Paszport "Polityki" i nagroda publiczności Nike - prestiż tych nagród jest dyskusyjny, jednak wiadomo, że są ważne i wszyscy chcą je w zgarnąć.

Uznanie czytelników, uznanie krytyków i pisarzy, nagrody, adaptacja,
a ja odpadłem po 20 stronach, tego się czytać nie da.
To nawet nie było rozczarowanie, to było porażenie prądem.

Odpowiedz
#14
Robert Jordan - "Oko świata", "Wielkie polowanie"

Wiele sobie obiecywałem po cyklu "Koło czasu" i wziąłem się za niego z prawdziwym entuzjazmem, bo to w końcu jeden z najsłynniejszych cykli fantasy, nie brakuje wręcz głosów, że lepsze od Tolkiena itp. Po przeczytaniu całej pierwszej części i 3/4 drugiej (dalej naprawdę nie dam już rady) słowo, którym najlepiej mógłbym opisać te książki, to "męczące".

Czytając pierwszą część nie mogłem wyjść ze zdziwienia, jakie to słabe i schematyczne. To miał być jeden z najlepszych cykli fantasy, a czyta się to jak jakiegoś nieszczęsnego "Eragona" czy inne takie odtwórcze barachło dla dzieciarni. Wymęczyłem się konkretnie, ale i tak sięgnąłem po drugą część, bo w internetach ludzie piszą, że pierwsza jest nie do końca udana, ale w drugiej to już ho ho, paaanie, "Koło czasu" się rozkręca i rozwija skrzydła. Cóż... "Wielkie polowanie" jest rzeczywiście trochę lepsze niż "Oko świata", ale z naciskiem na "trochę". Za mało. Nie wciągnęło mnie, co poradzę.

Nie przeszkadza mi, że mało się dzieje. Nic nie mam przeciwko wolnemu tempu w książkach. Przeczytałem niedawno całego "Moby Dicka" i była to dla mnie całkiem niezła lektura, a przecież tam tylko płyną i polują na wieloryby, a 80% książki to dygresje. Sęk w tym, że te dygresje były dla mnie ciekawe i napisane stylem, który jakoś mnie przykuwał do lektury. I od innych książek też nie wymagam koniecznie szybkiej akcji. Opowieść może być nieśpieszna, ale niech będzie ciekawa! Niech "Koło czasu" toczy się wolno, ale niech się toczy! Niech da mi coś, cokolwiek! Ciekawe postacie, interesujące relacje, jakieś, nie wiem, intrygi. Coś po prostu! Tymczasem mam wrażenie, że "Koło czasu" wymaga od czytelnika dużo cierpliwości, wytrwałości, zaangażowania i skupienia (mnogość nazw miejsc i postaci), ale ta cierpliwość, wytrwałość, zaangażowanie i skupienie nie są wynagradzane. I o to się wszystko rozbija.

W "Kole czasu" pojawiają się czasem zalążki czegoś ciekawego (Synowie Światłości, wewnętrzne intrygi Aes Sedai), ale właśnie - to tylko zalążki, a większość tych dwóch pierwszych książek to jednak historia prostolinijna, schematyczna, bez twistów. Ot, jest sobie Wybraniec, który musi stawić czoła tutejszemu odpowiednikowi Saurona (nazywa się Shai'Tan, subtelne jak cholera). Wszystko jest zbudowane z ogranych klisz, bez żadnej zabawy tymi schematami.

Ludzie piszą w necie, że kiedy powstawało "Koło czasu", to wcale jeszcze nie były klisze. Że teraz to tak odbieramy, ale w tamtych czasach to były świeże motywy. Uważajcie, bo uwierzę. Jak się czyta takie komentarze, można by pomyśleć, że te książki mają ze sto lat. Ale nie, "Koło czasu" zaczęło być wydawane w latach 90-tych. Jestem pewien, że w tym okresie takie schematy związane z Wybrańcami i mrocznymi istotami, którym muszą oni stawić czoła, były już oklepane. Na litość, przecież nawet "Diuna" przeprowadza pewną dekonstrukcję motywu Wybrańca, a powstała ćwierć wieku wcześniej.

Zresztą "Koło..." bezwstydnie zrzyna z "Władcy Pierścieni", więc nie mówcie mi, że autor próbował stworzyć coś świeżego i nowatorskiego. Przyjaciele z sielskiej, wiejskiej miejscowości muszą opuścić swój przytulny dom, bo polują na nich Czarni Jeźdźcy (tak, naprawdę). W wyprawie prowadzi ich postać obdarzona mocą magiczną (Moiraine zamiast Gandalfa), a o ich bezpieczeństwo dba Arago... znaczy, Lan, tajemniczy Strażnik o zagadkowej przeszłości, który ostatecznie okazuje się być - no nigdy nie zgadniecie - dziedzicem tronu. Nawet niektóre imiona są z Tolkiena (Hurin, Thorin, Dain).

Zresztą, dobra, nie każdy autor musi na nowo wynajdować (nomen omen) koło - niech sobie będzie schematycznie, byle te klisze były podane w ciekawy sposób. Dajcie mi wyrazistych bohaterów i epickie przygody, a obiecuję, że nie będę narzekał na wtórność. Ale nie - bohaterowie to zrzędliwe i niezbyt bystre dzieciaki (przy czym wszystkie baby to zołzy), a przygody polegają na tym, że wędrują od jednej karczmy do drugiej, od miasta do miasta, przez lasy i bezdroża, uciekając przed Nazgu... znaczy Myrddraalami i innymi sługami zła. Poważnie, ciągle albo uciekają albo siedzą w karczmach. Pobyt w karczmie w samym tylko pierwszym tomie jest opisany z siedem czy osiem razy. Miałem wrażenie, jakby książka się zapętliła (zwłaszcza, że prawie każdy karczmarz wygląda tu tak samo - gruby, zażywny, łysiejący).

Fabuła "Oka świata" jest taka: bohaterowie idą z punktu A do B, uciekając przed wrogami, aż w pewnym momencie (nie docierając nawet do celu swojej podróży, trwającej jakieś 800 stron) uznają, że starczy tego uciekania, teraz pójdziemy prosto do tego głównego złego i spuścimy mu łomot. No i rzeczywiście idą i spuszczają mu łomot, bo główny bohater, Rand, odpala swoje supermoce, o których wcześniej nie wiedział, że je ma. "Wielkie polowanie" z kolei wygląda tak, że bohaterowie znowu błąkają się po lasach i łażą od karczmy do karczmy, ale tym razem w poszukiwaniu skradzionego McGuffina, którego muszą odzyskać. Czy im się uda? Nie wiem, bo utknąłem w 3/4 książki. Zakładam, że Gary Stu o imieniu Rand, który jest nierozgarnięty jak przedszkolak, ale wszystko umie, bo jest w końcu Wybrańcem i takie tam, w końcu odzyska mityczny Róg Valere (a Selene niechybnie okaże się być tą Lanfear, o której wcześniej była mowa - czekam na ten szokujący twist, od kiedy tylko się pojawiła), ale w sumie mam to gdzieś. Nie obchodzi mnie, co się stanie z tymi wszystkimi ludźmi. Są nudni i nawet w sumie nie przeżywają przygód, tylko pałętają się po lasach i karczmach.

Jasne, nie każda książka musi mieć złożoną, wielopoziomową fabułę, ale przywykłem do tego, że książki oparte na prostych schematach są z reguły krótsze. Cóż, takie rzeczy to nie w "Kole czasu" - tutaj każda część musi mieć co najmniej 1000 stron (i fabułę, którą spokojnie można by zmieścić na 200-stu). Za długie to jak na tak prostą historię. Owszem, kilka razy miałem wrażenie, że fabuła zacznie się rozkręcać, ale zaraz potem na powrót popadała w marazm.

Jeszcze wam powiem, że te książki są słabo napisane. Nie, naprawdę, nie twierdzę tak tylko dlatego, żeby je skrytykować po całości. Serio uważam, że to słaba pisanina - wygląda jakby autorem był nastolatek o bogatej wyobraźni, ale niedopracowanym warsztacie. Ale nie wiem, czy to wina Jordana, może to tylko polskie tłumaczenie jest skopane. Grunt, że pełno w nim szkolnych błędów, których nawet początkujący pisarze powinni się wystrzegać. Powtarzanie tych samych słów w bliskim sąsiedztwie jest tak nagminne jakby autor (albo tłumaczka) nigdy nie słyszał o czymś takim jak synonimy. Nie brakuje też przezabawnych przypadków redundancji, jak np.: "Melodia wydała się Randowi znajoma, zupełnie jakby skądś ją znał" (autentyczne zdanie z książki, lol).

Czasem nie mam pojęcia, o co autorowi chodzi. Jest taka scena, jak Rand wędruje nocą przez las, patrzy w niebo i widzi tam jakieś stworzenie. Najpierw myśli, że to nietoperz, ale potem orientuje się, że jest o wiele za duże jak na gacka. W jaki sposób dochodzi do tego wniosku? Bo kształt owego stworzenia jest za duży w porównaniu z tarczą księżyca - nietoperz byłby mniejszy. Gdzie tu jest w ogóle sens? Rand, to tak nie działa. Nie możesz porównywać nietoperza z księżycem! To, czy wyda się mniejszy czy większy, zależy od tego, jak wysoko leci. Czy jest bliżej czy dalej od twoich oczu. Ale ocena Randa i jego rozumowanie okazuje się słuszne, bo najwyraźniej autor książki sam nie ogarniał, o co chodzi z perspektywą, i dla niego ta scena była sensowna.

Często też książka co innego mówi o świecie przedstawionym, a co innego pokazuje i to się w ogóle kupy nie trzyma. Na przykład niektóre dziewczęta potrafią posługiwać się magią i Moiraine mówi, że to jest super rzadka zdolność, taka naprawdę wyjątkowa, coraz mniej takich się rodzi i w ogóle. Kiedy Egwene i Nynaeve, dwie przyjaciółki Randa, obie obdarzone tą mocą (!), trafiają do tutejszego Hogwartu, poznają tam inną uzdolnioną, Elayne, która też zna Randa i mówi im: "Wicie co, uczą się tu jeszcze dwie inne dziewczyny, które znają Randa". No i właśnie, posługiwanie się mocą to niby taka rzadka zdolność, tak się nam tu mówi, ale przypadkowo co druga dziewczyna, jaką Rand spotyka na swej drodze, ma tę zdolność, łącznie z jego dwoma przyjaciółkami, księżniczką, którą poznał w międzyczasie, i nawet jakąś dziewuchą, córką gospodarza z zapadłej wiochy, gdzie raz się zatrzymał, żeby za posiłek pomóc w pracach gospodarskich. Oczywiście można to wszystko wytłumaczyć Przeznaczeniem. Że skoro Rand jest Wybrańcem, to Przeznaczenie stawia mu na drodze samych niezwykłych ludzi. Ale to naciągane.

Albo inny przykład niezgodności między tym, co mi się w książce mówi, a co pokazuje. W "Kole czasu" odpowiednikiem orków są Trolloki (fajna nazwa w ogóle, taka oryginalna, zupełnie niepodobna do "trolli", no nie?). No i jest jedna scena, jak Rand przygląda się z ukrycia, jak maszerują Trolloki. Posłużę się cytatem: "Kiedy maszerowali obok niego, Rand doliczył się dwudziestu. Jaki śmiałek rzuciłby wyzwanie tylu Trollokom? Jaki odważny stawiłby czoła choć jednemu?" Uuu, groza, co nie? Niebezpieczni wrogowie, nawet jeden byłby zbyt potężnym przeciwnikiem. Ale wiecie, w czym tkwi problem? Otóż Randowi najwyraźniej się zapomniało, że w poprzednim rozdziale miał już okazję zmierzyć się z jednym z Trolloków. I wtedy to nasz Rand, po raz pierwszy w życiu trzymający miecz w ręku (!), zabił atakującego Trolloka jednym ciosem (!), samemu przy tym nie zostając nawet draśniętym. Normalnie, Rey Skywalker na pełnej.

Potem w Cairhien Rand widzi inscenizację walki z Trollokiem i myśli z goryczą: "Prawdziwe Trolloki nie giną tak łatwo". Tylko że właśnie giną. Bohaterowie mówią o nich, że ojej, jacy to niebezpieczni przeciwnicy, zupełnie jakby ich dotychczasowe doświadczenia nie nauczyły ich, że Trolloki to tak naprawdę leszcze padające od jednego ciosu (poziom orków u Jacksona, zwłaszcza tych z "Bitwy Pięciu Armii", gdzie orka można zabić kamykiem albo waląc mu z bańki i nawet dzieci nie mają problemu z ubijaniem orkowych siepaczy).

Tak więc "Koło czasu" jest nie na moje siły. Ma ciekawy, bogaty świat, ale dla mnie świat powinien zajmować dalsze miejsce za bohaterami i fabułą. Wolałbym ciekawą historię i postacie, nawet jeśli miałaby być osadzona w typowym, nudnym fantasy-świecie z elfami i krasnoludami. Jeśli ma być coś za coś, to fabuła i bohaterowie to dla mnie ważniejsze kwestie niż "Wymyśliłem sobie świat z tysiącami lat historii, zróżnicowanymi kulturami, mitami i zwyczajami". Bo co z tego, że świat jest fajnie wymyślony, jeżeli NIE DZIEJE SIĘ W NIM NIC CIEKAWEGO?

Raczej nie będę brnął w to dalej. Jestem zmęczony. Zmęczony Randem i jego równie niedojrzałymi przyjaciółmi. Zmęczony karczmami i gospodami, pieśniami bardów, opowieściami o dawnych wiekach ("paczcie, jakie mamy bogate lore"). Naparzankami z Trollokami. Tym, że każda baba tutaj to zołza. Tym, że każda dziewczyna, jaką spotyka Rand, od razu robi się bezpośrednia i mówi mu, że uważa go za przystojnego (gdzie tu realizm? skąd to powodzenie? - gostek wprawdzie jest wyjątkowo wysoki, ale jest też rudy, więc to się chyba powinno niwelować). I tym, że w ogóle romanse są tu beznadziejne - najgorzej u Nyneave, której relacja z Lanem w ogóle nie jest nijak podbudowana, aż nagle, ni z gruchy, ni z pietruchy, laska na końcu pierwszej książki stwierdza, że go kocha. A druga część brnie w ten wątek wzięty z kosmosu, i przedstawia go jako jakąś prawdziwą wielką miłość. WTF?

Niektórzy w necie twierdzą, że dopiero w czwartej części "Koło czasu" robi się dobre. Gdybym miał pewność, że wtedy rzeczywiście słaby cykl zmienia się w świetny, to bym jeszcze przemęczył tę kolejną tysiącstronicową księgę, by dobrnąć do tych fajnych rzeczy, które podobno są w czwartej. Ale z drugiej strony, według zdania wielu to już druga książka miała być całkiem spoko, a to się w moim przypadku nie sprawdziło. Zresztą są i tacy, którzy twierdzą, że dopiero trzy ostatnie książki, te napisane przez Sandersona, są świetne i nie sposób się od nich oderwać, no i że to takie znakomite zakończenie, że warto dla niego przebrnąć przez 11 słabych, 1000-stronicowych książek. Cóż, jeżeli na tym ma polegać dobra rozrywka, żeby przez, dajmy na to, pół roku katować się marną literaturą, by móc potem przez chwilę nacieszyć się dobrą, to... dziękuję, postoję.
Życie to nie tylko filmy, więc prowadzę sobie blog o książkach:
https://mowisietrudno.blogspot.com

Odpowiedz
#15
Mam co parę lat ochotę na jakiś cykl fantasy. Sprawdzam wtedy co tam się ogólnie uważa za lepsze i czytam. I mam jak z Windows, co drugi dobry. Najpierw była Gra o tron - dobry, potem Erikson - męczący, straszna przekoksowana napinka, dałem sobie spokój. Potem był Meekhan, świetna wartka lektura. No a ostatnio jak usłyszałem, że robią serial to sięgnąłem po Koło czasu i myślałem że mnie ktoś ztrollował :) Nie dałem rady przeczytać nawet połowy pierwszego tomu. To już Dragonlance, do którego wróciłem z nostalgii czytało się lepiej. Może jakbym miał 12 lat...

Odpowiedz
#16
Czytajcie Abercrombiego.

A Eriksona będę bronił, choć każdego, kto się odbił na etapie pierwszego tomu w pełni rozumiem. :)

Jordan? Próbowałem w gimnazjum i już wtedy śmierdziało.

Odpowiedz
#17
Czytajcie Wolfe'a. Nie ma lepszego cyklu fantasy niż Księga Nowego Słońca. Poza tym to pięć rozsądnych rozmiarów książeczek, a nie jakieś groteskowe kolubryny.
Jordana przeczytałem pierwszy tom wieki temu. Wiadomo, dno. Ale gierka była spoko.

Odpowiedz
#18
Cytat:Czytajcie Abercrombiego.
O tak! Fajne, proste, z niezłą ekipą, normalnie jakbym czytał zapis sesji rpg :)

Odpowiedz
#19
Nie wiem czy wielkie rozczarowania, ale jeśli jesteśmy przy fantastyce to saga o Elryku z Melniboné przewijająca się tu i ówdzie po kanonach fantasy, dość mocno mnie wynudziła (tzn. nie tyle cała saga, bo dotrwałem do drugiego tomu). Nie wiem czy to kwestia tłumaczenia, ale styl dodatkowo wydał mi się strasznie grafomański.
Polski już nie ma.

Odpowiedz
#20
W przypadku Elryka zarówno słabe tłumaczenie jak i specyficzny, faktycznie zahaczający o grafomanię styl Moorcocka robią swoje. Najlepiej przyswajać te historie w postaci znakomitej francuskiej adaptacji komiksowej.

Odpowiedz

Digg   Delicious   Reddit   Facebook   Twitter   StumbleUpon  








Użytkownicy przeglądający ten wątek:
1 gości