Zakazana planeta (1956) i inne stare science fiction
#21
A ja myślę że to najsłabszy film Hondy. Bardzo nudny, gorszy of The Abominable Snowman Hammera. Albo tak mnie on, i inni twórcy z tego cyklu, tak przyzwyczaili do kina gatunkowego wyśmienitej jakości, że takie filmy jak to albo Invisible Avenger rzucają się w oczy swoją zwykłością. To był dla nich przejściowy okres i niedługo później zaczęli z grubej rury. Większy rozmach, budżet, kolor, Tohoscope i złoty okres lat 60.

Odpowiedz
#22
Istnieje Godzilla's Revenge :). I słabsze w mym odczuciu były Dogora czy Varan the Unbelievable (wciąż mówię o wersji oryginalnej).

Skoro mowa o wielkich potworach:


Gorgo - wreszcie za mną brytyjski (choć raczej irlandzki) Godzilla. Dosłownie - potwór to przerośnięta morska jaszczurka, rozwala stolicę kraju, wojsko mu guzik daje radę, posiada dziecko i gra go koleś w lateksowym kostiumie. Mimo, że film to ewidentna próba na zbiciu popularności monster movie, to będąc europejską produkcją idzie jednak własnym torem. Przede wszystkim uderzyło mnie, że nie ma kobiecych ról. Serio, w każdym filmie sci fi (zarówno amerykańskim, jak i japońskim) z tego okresu zawsze musiała być obligatoryjna postać kobieta, najczęściej jako mdły love interest równie mdłego protagonisty. A Brytole kolejny raz leją na przyzwyczajenia widowni - dwa pierwsze filmy o Quatermassie też nie miały jakiejś baby w głównej obsadzie (Dobra. W jedynce była, ale to była symboliczna rola). I też zaskakująco głównym bohaterom daleko do kryształowym - Joe i Sam to mało sympatyczne chciwce nie bacząc na prośby Irlandczyków, robią blackmailing wobec archeologa (który też świętoszkiem nie jest). Aż prosi się, żeby zostali zmiażdżeni przez łapsko potwora albo przez niego zjedzeni. No i potwory
Wspominałem, że Gorgo/Ogra ma dziecko. Ale w przeciwieństwie do Godzilli i reszty malec nie wygląda jak pluszak do zachwycania się kobiecej widowni - jest oślizgły, wygląda tak samo jak rodzic (i to dość paskudna gęba), tak samo ryczy jak słoń.

I kolejny pstryk w Amerykańców - często u nich rozważa się zrzucenie atomówki na potwora. Tu pojawia się wtręt u atomicy, ale brytyjskie wojsko wprost mówi, że wykluczone, bo to area zabudowana. I film często się nie pieprzy - Ogra robi konkretny rozpierdziel w Londynie i sporo jest scen, gdzie giną ewakuowani cywile. W dodatku niebo jest spowite czerwonym dymem/światłem nadając apokaliptyczny ton. Musiało to robić wrażenie i nie bez powodu było kategoria X.

I zaskoczyło mnie, że na początku sporo scen było kręconych w plenerze - w tym sceny na łodziach - i tylko w kilku przypadkach kręcono na tylnej projekcji/w studiu. Dobre efekty specjalne - kostium Gorgo wygląda OK, sceny optycznego łączenia scen z aktorami wyszły znakomicie (był rozważany jako kandydat do nomki do Oscara za efekty specjalne) i wykonano pełnowymiarową makietę bestii do scen aktorskich. 

Żeby nie było tak kolorowo. Gra aktorska też wiele zostawia do życzenia - nasi protagoniści szukają pod wodą skarbu i widzą jakąś kreaturę - potem przejście i mówią, że niczego takiego nie widzieli, mówiąc to tonem jakby rozmawiali na rozmowie kwalifikacyjnej. Też trochę tempo siada. I mocno kłują się stock-footage z wojskiem i niekiedy bluescreen.

Niemniej status kultowca zasłużony, lepszy od takiej Kongi (fun fact - oba potwory dostały serie komiksowe, rysowane przez samego Steve’a Ditkę) i dziwne, że jeszcze BBC nie wpadło na pomysł zrimejkowania czy rebootu Gorgo.

8/10

Odpowiedz
#23
Gorgo wyprzedza epokę. Zanim po małego Rexa wyruszył tata Rex w The Lost World: Jurassic Park zrobiła to Gorgonowa. Potwory nie zrobiły nic złego, racja stoi po ich stronie, ludzie dostają w papens a potwory wygrywają i to jest niezwykle rewolucyjne. Do tej pory nawet jak potwór był z gruntu niewinny, to jako postać tragiczna ginął, ale tu córka reżysera chciała zobaczyć jak dinozaur wygrywa. Zakończył trylogię w dobrym stylu, ten film cenię sobie mniej więcej na równi z jego Bestią z 20,000 Sążni (większy klasyk i Harryhausen ale przy ostatnim oglądaniu jak nigdy uderzyły mnie pewne słabości w scenariuszu, których nie można zignorować). Gdyby Europa nie była takim pustkowiem dla monster movies, Brytole już dawno upomnieli by się o Gorgo jako część swojego wkładu w kino gatunkowe. I ja lubię takie potwory, które przestrzegają prawa o nieinicjowaniu agresji, ale potrafią spuścić wpiernicz jak trzeba jak np. Mothra i czasem Godzilla. Czasem udziela mi się taka mizantropia, której nie czuję na co dzień. Coś jak byk wymykający się spod kontroli na korridzie, albo kaszalot zatapiający statek wielorybniczy na zasadzie "o fajnie, że ta druga słabsza strona dla odmiany choć raz się odgryzła."

Odpowiedz
#24
The Giant Behemoth - wiem, czemu rząd milczał ws. Odry. Bo za śnięcie ryb odpowiadał morski potwór zionący jakimś żrącym laserem i mało kto by to uwierzył :).

I cyk, kolejny brytyjski monster movie od Eugene’a Lourie (akurat ten wcześniej powstał przed Potworem z otchłani, ale sza). I kolejny brytyjski sajfaj bez wątku romansowego. Jedyna istotna kobieca postać pojawia się dosłownie na 5 minut i już potem się nie pojawia. Znowu trochę tej brytyjskiej surowości, podczas głównego ataku bestii na - sporo ujęć na umierających i poparzonych od radiacji cywili, a też nie ma unikania widoku efektów porażonych ludzi przez Paleosaurusa.

Tak jak w Zemście kosmosu wojsko i służby pokazano kompetentnie. Początkowo teoria o morskim potworze jest brana z rezerwą, ale gdy pojawia się więcej dowodów to wojsko szybko w to zawierza i przygotowuje odpowiednie plany. Wojsko ewakuuje cywili z Londynu, gdy bestia oficjalnie się wyłania. Jest też scena dyskusji jak zajebać monstrum m.in. fakt, że jego truchło jest radioaktywne i może dojść do skażenia Londynu na wiele lat. I też scenariusz podnosi fakt, że tytułowy behemot jest silnie skażony i prędzej czy później zdechnie. I podoba mi się, że tu po napromieniowaniu się radiacją nie dostanie się supermocy tylko chorobę i ból.

W sumie tyle jeśli chodzi o plusy. Zdecydowano za dużo gadania w gabinetach i mało Paleosaurusa. Gdybym był widzem w 1959 roku to bym marudził, że ukrywają potwora. Szczególnie, że na plakatach pokazywano go w całej okazałości, więc wiem czego się spodziewać :P. Potwór pojawia się w glorii dopiero w 50 minucie i to dopiero nieruchoma makieta, a nie poklatkowe efekty O'Briena. W dodatku kiepska, bo przez moment bezczelnie widać umocowania do zabawkowej łodzi. Na szczęście gdy wchodzi animacja poklatkowa, to jest konkret. I potwór się wyróżnia na tle innych anglosaskich bestii, bo ma supermoc w postaci emitowania jakichś radioaktywnych fal. Na dodatek to ostatni projekt Willisa O’Briena (technicznie jeszcze był inicjatorem King Konga kontra Godzilli, nim John Beck go wydymał) i niejakiego Pete'a Petersona (który miał w planach zrobienie kilka własnych poklatkowych monstermovie, ale mu się zmarło na raka).

I sporo jest nudy. Wspomniana postać kobieca, chociaż nadrabia urodą to kiepsko zagrała. Podobnie jej gach. Główni bohaterowie w postaci dwóch naukowców. Plus gość robi sekcję, potencjalnie radioaktywnych, ryb bez rękawiczek (Nie znam się. Może procedury w 1959 roku były bardzie luźne, ale wydaje mi się że i wtedy dbano o jakiś BHP. Zwłaszcza w tych sprawach)  

Fajny był profesor (który w innym filmie na pewno byłby jakimś szalonym naukowcem robiącym za villaina) ma mokro w majty na wieść o żywym dinozaurze i trochę ma smutnażaba.jpg zdając, że bestia zostanie zabita, by nie robiła szkód. 

Piękna była ta scena końcowa, gdzie obaj naukowcy w radiu słyszą zapowiedź sequela i jeden ma z nich typu "Kuźwa, znowu :/?" :D. 

Najsłabszy monster-movie Lourie'ego. 

5/10

Odpowiedz
#25
Daekoesu Yonggari aka Yongary, Monster from the Deep
[Obrazek: godzillas-todespranke-poster.jpg]
Godzilla po koreańsku (BTW: nasi niemieccy sąsiedzi dali tytuł Godzillas Todespranke, bo zawsze przy filmach kaiju musieli coś odwalić). 

Problemem jest, że oglądałem z gównianym angielskim dubbingiem (a Titra Sound Studios potrafiła jednak zachować poziom), który w ogóle brzmi jakby był robiony w latach 90., a nie 70. Niestety to jedyna istniejąca kopia filmu, gdyż koreański oryginał zaginął (bo twórcy byli niedoświadczonymi głąbami) i zachowała się jedynie zniszczona 48-minutowa kopia. Co też utrudnia faktyczny osąd filmu, bo się ogląda w sumie półprodukt. Ale na amerykańską wersję nie ma co narzekać, bo w USA na tym etapie filmy kaiju otrzymywały jedynie dubbing i wycinano pojedyncze nieistotne ujęcia, więc wszystko idzie na konto Koreańców. A jest trochę zła 

Pierwsze 25 minut to w zasadzie filler, który można byłoby skrócić.  Jako, że to stary azjatycki monster-movie, to musi pojawić się w roli pierwszoplanowej dzieciak, który oczywiście wkurwia i w angielskim dubie jest najgorszej zdubbingowany. Ów gówniarz daje wskazówkę, jak pokonać potwora mimo że wiele jest scen gdy sztab wojskowy analizuje i głowi się jak powstrzymać Yonggary'ego. Inny dynks - Yonggary robi rozpierdol, jest powaga, dzieciak umorusany w kanałach, patetyczna muzyka. I Yonggary nagle tańczy jakiegoś twista w takt wesołej muzyczki. Urgh... Inny rozdźwięk - zachowanie bohaterów, kiedy tytułowy potwór umiera. A umiera dość okrutnie. Biedak dostaje drgawek, z pupy mu się leje krew, a ci cieszą ryja. Taki Rodan i jego żona jak umierali, chociaż byli żałowani przez ludzi. No dobra, przez moment im szkoda gadziny, ale potem z powrotem wszyscy są happy.

Realizacyjnie wygląda poprawnie - jak na tamte warunki. Faktem jest, że widać niedociągnięcia gołym okiem (palnik w gębie Yonggary’ego). Np. Yoynggary zieje ogniem w stronę helikopteru, ale ten jest w porządku łącznie z pilotami w środku. I jak Yonggary pojawia się, rozlega dziwny dźwięk ściskanej gumy, niby to pojawia się, gdy potwór szura ogonem o podłoże, ale potem miota się w bólu w finale. Sceny rozwałki są niezłe i bezsprzecznie są najlepszym elementem.

4/10


Reptilian
[Obrazek: cfe1aa457f4278b25a7789acf69450f95e31f554...V_TTW_.jpg]
Wiem, że to film nakręcony w 1999 roku, ale dla wielu osób i ta data to już oznacza stary/zakurzony (do kroćset fur beczek!… wciąż nie mogę uwierzyć jak ten czas zapierdziela). Jak zauważyliście po plakacie remake Yonggary'ego powstał na fali amerykańskiego podejścia do Godzilli i tak jak tam potwór nijak ma się do poprzednika. Tu Yonggary wygląda bardziej jak ta rybomałpa z Potwory kontra obcy.

Film widziałem raz w gimbazie na TV4 z Knapikiem jako lektorem i już wtedy to było gówno. Jak czytam, pierwszy raz w polskiej TV wyemitowało TVP. I nic dziwnego, że ludzie nie chcieli bulić na abonament, a SLD przegrał wybory :P. I ponowny seans bardziej uzmysławia jaki to szit. Aktorstwo nieistniejące (choć fajnie ogląda się tego zwariowanego archeologa). Knapik przynajmniej zagłuszał te wszystkie niezręczne wypowiedzi. Szczególnie jak na początku gruby pracownik biegnie do Campbella o pomoc z tym "Professor, professor" - o kurła... I sporo jest takich "o kurła... momentów". Osobiście rozjebał mnie moment, gdy laska i stary szeregowiec Ryan są przy wykopaliskach - kosmici uruchamiają swe pociski do zmartwychwstania robiąc przy tym rozpierdziel. Po chwili laska trzyma się kurczowo słupa opierając wsysaniu przez wiatr - to ujęcie wyglądało dosłownie jak z kreskówki :D. Najlepszy był moment, gdy kosmici (którzy stali za wskrzeszeniem Yonggary'ego. A potem wysyłają drugiego potwora - ogólnie scenariusz powyrywał ogony wielu srokom)
Ponoć to jeden z najdroższych filmów południowokoreańskich w dziejach (a w 1999 roku najdroższy), czego kompletnie nie widać. Pierwsza scena w jaskini, która wygląda jak z szkolnego teatru. Ogólnie całość ogląda jak jakiś randomowy film od Syfy Channel (przy czym Syfy ma usprawiedliwienie, że ich kał miał jedynie zapełnić ramówkę telewizyjną, a Yonggary to nawet dostał wsparcie rządowe, a dwa lat potem patcha). Jak czytałem, oryginalnie potwory miały być ukazane kostiumami i animatroniką, ale oczywiście ktoś wymyślił żeby dać CGI, bo wtedy było na topie. I musiało to być najgorsze CGI rodem z taniej gry na peceta. A może i dobrze, bo z kolei kosmici przedstawieni analogowo to jeszcze większe guano, które trza ujrzeć na własne oczy. Miś i Margolcia przy tym jawi się jak dzieła Stana Winstona.

Chyba ten astronomiczny budżet poszedł na amerykańskich aktorów i tłumaczy. O właśnie, mimo że robiła Korea Pd. i kręcił Koreaniec, to w filmie nie ma ani jednego Koreańczyka. Obsada jest wyłącznie amerykańska i został nakręcony po angielsku. No cóż, próba zaskarbienia rynków anglosaskich nie udała się.

1/10

Odpowiedz
#26
Lubię czytać o filmach, których nie obejrzę ;)
welcome to prime time bitch!

Kenner, just in case we get killed, I wanted to tell you, you have the biggest dick I've ever seen on a man.

Odpowiedz
#27
[Obrazek: comment_16681866930cEkZbeiuj3aS9erhrFOZy,w400.jpg]

„Millenium” w reżyserii  Michaela Andersona to pochodzący z 1989 r. film będący adaptacją opowiadania Johna Varleya „Air Raid” z 1977 r. oparty na scenariuszu jego autorstwa.  

Bill Smith (Kris Kristofferson) jest doświadczonym i nieco już wypalonym śledczym NTSB (National Transportation Safety Board – Narodowej Rady Bezpieczeństwa Transportu) mającym za zadanie znaleźć przyczynę katastrofy lotniczej nieopodal Minneapolis w wyniku, której życie straciło kilkaset osób. Te zdawałoby się rutynowe zadanie przyjmuje dziwny obrót, gdy okazuje się, że zegarki ofiar ocalałe z katastrofy chodzą wstecz…

W trakcie dochodzenia Bill poznaje tajemniczą kobietę – Louise Baltimore (Cheryl Ladd), z którą dosyć szybko nawiązuje dziwną relację, które wpłynie na jego życie. Gdy w trakcie przeszukiwania szczątków rozbitego samolotu zostaje znalezione dziwne urządzenie Bill zdaję sobie sprawę, że sprawa katastrofy sięga znacznie dalej niż mogłoby się wydawać.

Niestety pomimo zaangażowania autora materiału źródłowego film jest dosyć średni. Kris Kristofferson jest na ekranie i nie sprawia wrażenia zbytnio zaangażowanego. W jego romans z Louise jest trudno uwierzyć a pomiędzy bohaterami brak ekranowej chemii. Co prawda sytuację stara się ratować Cheryl Ladd, która po prostu stara się kompetentnie wykonać swoją pracę, niemniej brak charyzmy jej kolegi z planu sprawia, że nie można się specjalnie zaangażować w bądź co bądź arcyciekawą historię.

Z plusów filmu – poza Cheryl Ladd – można wymienić jego początek i pokazanie od kuchni pracy śledczych ustalających przyczyny wypadków lotniczych. Co prawda skromny budżet ograniczył możliwości scenografów i ludzi od kostiumów, tak udało się im wykreować ciekawą wizję świata.

[Obrazek: SFS150-Millennium-05.jpg]

Wracając jeszcze do opowiadania, na którym oparto akcję filmu to było ono u nas kilkakrotnie wydawane w różnych tłumaczeniach, ostatnio w antologii pod red. Stephena Kinga „17 podniebnych koszmarów” pod tytułem „Nalot”.  Naprawdę warto się z nim zapoznać, bo to prawdziwa klasyka science fiction. Co więcej John Varley rozszerzył jego tekst do rozmiarów powieści, która wyszła u nas w 1997 r. pt. „Złoty wiek” w przekładzie Lecha Jęczmyka. Tutaj nieco spojlerowy blubr z okładki:



Varley to wybitny talent na firmamencie literatury science fiction i jeden z moich ulubionych autorów. Dość powiedzieć, że był dziesięciokrotnie (!) nagradzany nagrodą Locusa zarówno za swoje powieści jak i krótsze formy literackie. Tym bardziej szkoda, że w kinematografii zapisał się jedynie średnim filmem, bo historia miała gigantyczny potencjał, który został zmarnowany przez liczne ingerencję studia z zmiany na stołku reżysera. 


Odpowiedz
#28
The Black Scorpion - kolejne, już pełne podejście, do przedostatniego filmu Willisa O'Briena. ¾ obsady chodzi w wielkich kapeluszach i jeszcze porusza się na koniach i momentami wygląda to jak western. Lewicowcy mogą docenić film, bo tylko jedna biała osoba gra Latynosa, a reszta to Meksykanie (choć mam wrażenie, że Carlos Rivas jest dubbingowany), a i też nie ma wielkiego amerykańskiego zbawcy i Meksyk nie został "uegzotyczniony".

Niestety, filmu nie docenię - nie bez kozery poprzednie próby kończyły się fiaskiem. Film zdecydowanie jest nudny - wszystkie możliwe tropy amerykańskie monster-moviez lat 50. są tu obecne - nudny bohater w roli naukowca, wciśnięta na siłę baba z równie wciśniętym na siłę wątkiem miłosnym (czy wtedy w tych Stanach mieli niedobór małżeństw?), narrator streszczający prolog, sugerująca "straszna" muzyka, czarno-biała taśma, dzieciak, który na złość widza przeżywa, wielki potwór bez osobowości i naprędce wymyślone rozwiązanie problemu. Chociaż nie, skorpiony są tu prehistorycznymi bestiami, a nie popromiennymi mutantami.

O głupocie nie będę wspomniał. Jesteśmy w jaskini pełnej nie tylko 20-metrowych krwiożerczych skorpionów (które pomordowały kilku Meksykańców), ale równie potwornych pareczników i tarantul? kurcze pieczone, cykamy na luzaku zdjęcia i łazimy po jaskiniach, jakby to byłą wycieczka po parku krajoznawczym. Nawet jak przed chwilą odkryliśmy ślady jakiegoś martwego pastucha. Częściowo problemów też sprawił w/w gnojek, który zasłużył na złojenie dupska przez Charlesa Bronsona. Generalnie dzieciak irytuje, ale w większości scen uchodzi i były gorsze osobniki w tego typu filmach. Mara Corday całkiem dobrze odgrywa wiarygodnie przerażoną kobietę. Fakt, jej postać ot nudna buła, ale nie jest wzdychałem i jest samodzielną właścicielką rancza, a też nie wymaga ratunku. Jedynym jej przewinieniem jest naprawdę wciśnięty wątek miłosny pomiędzy nią a amerykańskim naukowcem. Przy okazji nie powinien być on żonaty? Gość ma jakieś 50 lat, a presja na małżeństwa była większa niż dzisiaj.

Co mogę z czystym sumieniem pochwalić to efekty specjalne są zajebiste. To najmocniejszy punkt, ale w końcu je nadzorował Willis O'Brien, a animował znacznie mniej znany Pete Peterson. Choć ktoś wpadł na pomysł, by w zbliżeniach skorpiony zostały upotwornione, bo dostały groteskową zębata i śliniącą się mordę rodem z Godzilli od Hanny-Barbery (dziwne, że Goji jeszcze nie doczekał przeciwnika-skorpiona. Znaczy ten japoński. Animowana kontynuacja filmu z 1998 roku się nie liczy). Mówiąc o Hannie-Barberze, to często powtarza te same ujęcia animacji potworów, ale to jedyny mankament.

4/10

PS. Poniżej prezentuję talent wspomnianego Petersona. Szkoda, że dopadł go rak, bo mógł zostać kolejnym poklatkowym klasykiem obok Harryhausena, Danfortha, Allena czy Tipetta:



Dinosaurus! - pod koniec podstawówki widziałem fragmenty na Kabel Eins. Ten uczuć, gdy dziś nakręcenie na jakiejś dalekiej wyspie będzie kosztować więcej niż ten tani film kręcony pewnie w 2 tygodnie łącznie z postprodukcją. I to kolejny po Them prekursor Aliens, bo główny Hero walczy z t-rexem za pomocą koparki.

Lewicowcy nie polubią tego obrazu, bo Amerykany niszczą miejscową przyrodę budując port na karaibskiej wyspie, kolorowi są tylko jako extra, a jedyny POC jest grany w brownface (i na domiar złego to dziecko). Aha, jest motyw jak Murzyn odpowiadający za alarmowanie w starej kolonialnej fortecy zasypia, więc powiela szkodliwe stereotypy. I za rozwiązaniem kwestii potworzej stoją dzielne Białasy.

Tytuł powinien brzmieć "Caveman and his Shenanigans!", bo więcej jest scen związanych z jaskiniowcem, często przedłużonych. Odnośnie przedłużeń t-rex ma walkę z brontozaurem, który zabija. Potem okazuje się, że bronto przeżył starcie. Jednak zaraz potem ląduje na własne żądanie w ruchomych piaskach. Nawet nie przyczynia do jakiejś chwilowej pomocy ludzkim bohaterom. Po co fejkowa śmierć? Smarki na pokazach testowych beczały?

Właśnie, tytuł jest mocno pod dzieciaki, bo momentami sceny z jaskiniowcem i dinozaurami przypominają urywki z Dino-Boy In the Lost Valley, przy czym ten drugi był poważniejszy. I kolejny monster-movie gdzie zjawia się mały Pepito, którego głównym zadaniem jest irytacja widza. W dodatku grający go aktor jest kiepski i wygłasza każdą kwestię tym samym "ekscytującym głosem jak na apelu szkolnym". Co mogę szczerze pochwalić to koleś grający jaskiniowca spisał się na medal - tak wyobrażam sobie zachowanie neandertalca z epoki kamienia łupanego, gdyby trafił do czasów współczesnych.

Kobieca lead ofkorz płaska, a na dodatek głupia bo z daleka widzi czerwoną flagę, krzycza żeby odpływała bo robia wybuchy, a ta uśmiecha i macha ręką na powitanie XD. Choć wątek romansowy trochę wypada bardziej naturalnie, bo postacie już się znają i większe jest umotywowanie w fabule. Jako, że to monster movie z lat 60., to oprócz potwora musi być ludzki villain, oczywiście wredny i skurwiały do przesady. Norton może go polubić, bo jawnie znęca się nad dzieciakiem.

Efekty specjalnie raczej niespecjalne. Film to połącznie zabawkowych pacynek z animacją poklatkową - Ray Harryhausen to nie jest. Może w Ulicy Sezamkowej by się sprawdziły. Sam film się ogląda bezboleśnie, na pewno lepiej niż Blob od tych samych twórców. Jakby ktoś chciał przedstawić najmłodszym coś z biblioteki sf z starych lat, spokojnie bym polecił ten tytuł jako początek.

5/10

Odpowiedz
#29
Black Scorpion był ok. Dość brutalny no i O'Brien, chociaż nie animował, dostał w końcu swoją scenę z jamą pająka. Wiadomo, że jeśli chodzi o ten typ filmu w USA mamy kilka naprawdę dobrych filmów a potem masę podróbek robionych według szablonu. W zasadzie to ten szablon był już w użyciu od 1955 roku. Dlatego przekonałem się, że najlepszym filmem jest Them! Pod względem scenariusza, akcji, walorów produkcji itp. Trochę niżej The Beast from 20,000 Fathoms a jeszcze niżej The Blob.
Natomiast Tarantula, The Black Scorpion i The Deadly Mantis to takie trio średniaków kina o robalach/pajęczakach. A potem cała reszta, która swoim istnieniem popsuła reputację tym dobrym.

Odpowiedz
#30
Zaginiony świat (1960) - druga adaptacja powieści A.C. Doyle'a. Onegdaj ściągnąłem i widziałem w gimnazjum z hiszpańskim dubbingiem (nie śmiać się!). Taki se wydawał się. Dzisiaj parafrazując moją koleżankę ze studiów: "Irwin, to miał film przygodowy, a nie komedia!"

Film kiepściutki. Zamiast epickiej czy przynajmniej sympatycznej przygody to w większości przypomina kiepską kreskówkę, nawet jest wspólny śmiech w ostatniej scenie jak w tych animowanych szrotach. Największą bolączką jest obsada - generalnie gra aktorska dość kiepska, a postacie. Challenger to z jednej strony przerysowany furiat, a z drugiej kawał chuja, który traktuje Indiankę (ofkorz graną przez białą) przedmiotowo i chce z niej zrobić obiekt badania i życzy mu się oskalpowania przez Indian. Sami Indianie są chyba jest jeszcze obraźliwym stereotypem niż to co oskarża Piotrusia Pana. Ale najgorsze przed nami.

Przez cały film chciałem umieścić w wątku Kopy w kalendarz, które nas cieszyły (SPOILERY!!!) tego oto babsztyla:
[Obrazek: be3c5d6a778cafba5e3b3adf56daa07a--the-lo...ld-dvd.jpg]
Bezapelacyjnie najgorsza główna postać kobieca z Hollywood czasów Kodeksu Haysa (grała też kiepską dziewczynę Bonda). Jej postać jest zbędna i ogranicza się do krzyczenia z przerażenia i płakania na przemian. W pierwszej adaptacji też była dziewczyna wymyślona na potrzeby ekranizacji, ale tam miała jakieś uzasadnienie, bo była córką poprzedniego dowódcy ekspedycji i chciała go odnaleźć, a tu jest bogata lala "chcąca przygody". Jeszcze mówi, że potrafi strzelać i latać lepiej niż każdy mężczyzna, a gdy przychodzi co do czego, to utwierdza wszelkie możliwe seksistowskie stereotypy nt. słabych kobietek. Stronk woman przynajmniej coś robi. Ba, dziecięcy bohaterzy zwykle irytujący, też popychają fabułę do przodu. Na domiar złego jest tracący czas ekranowy wątek romansowy z dziennikarzem i lordem.

Aha, jeszcze towarzyszy jej wyrób pudlopodobny, bo nie ma jak narażać zwierzę na niebezpieczną wyprawę pełną ludożernych zwierząt i nieprzyjaznych plemion (jedyny moment, gdy Challenger mówi coś z sensem). Zwierzaka nie będę kopać, bo już został skrzywdzony okropną wizytą u psiego fryzjera. A, i jeszcze babsko wzięło ze sobą brata-studenciaka, który też jest bezużyteczny w fabule i służy po to, by zakochał się w w/w Indiance - chociaż nie, zna obsługę broni palnej.

Jedynie broni Franciso Lamas i grany przez niego Gomez, bo ma jakąś charakterystykę. 
Sam film dostał już baty, gdyż dinozaury to przebierane jaszczurki i krokodyle. Raz, że taniocha, a dwa że zmuszano je do walki. Akurat ja na to nie baczę - w Podróży do wnętrza Ziemi z 1959 roku (a to był zajebisty film) potwory też grały legwany i tam to się nie gryzło (a stopmotion czy aktor w kostiumie wybijałyby z rytmu). A charakteryzacja gadzin wypada dobrze. Tylko kurna... waran z doklejonymi rogami to nie tyranozaur czy diplodok! Już nawet dziecko z tamtych czasów wiedziało jak wyglądają takie dinozaury. Takie rzeczy to może przechodziły w schlockach Berta I. Gordona, ale nie jak mniemam wysokobudżetowej produkcji z gwiazdorską obsadą. 

Jakie plusy? Gady grały dobrze. I sporo jest ładnych wenezuelskich plenerów.

3/10

Odpowiedz
#31
Oj chyba kojarzę tę ekranizacją właśnie z uwagi na przebrane gady. Chyba też akcja została przeniesiona w czasy współczesne filmowi, bo w pierwszej scenie prof Challenger wychodzi pasażerskiego Boeinga (coś mi przynajmniej tak świta).

W sumie "Zaginiony świat" doczekał się sporej liczy ekranizacji - zwłaszcza poczynając od lat 90 -tych, kiedy każdy usiłował zdyskontować sukces "Parku Jurajskiego". W jednej z nich (z 1998 r.) akcję przeniesiono do Mongoli lat trzydziestych XX wieku i głównym złym uczyniono lorda Roxtona. Co ciekawe rolę profesora Summerlee gra tam brytyjski aktor Michael Sinelnikoff, który wcielił się ponownie w rolę prof. Summerlee w telewizyjnym serialu z 1999 r., który nie miał nic wspólnego z fabułą produkcji z 1998 r. (plus swego czasu leciał na telewizyjnej jedynce).

BTW "Milion lat przed naszą erą" i tak lepszy (nie tylko przez stop motion ;) )

Odpowiedz
#32
Dobrze pamiętasz - akcja wersji z 1960 roku dzieje się współcześnie.

A film z 1998 roku pamiętam, jak oglądałem na Polsacie za młodu. Pamiętam, że mi się podobał. I był dość liczny bodycount i kończył się pesymistycznie.

Serial z półdziką pięknością (ha! do tej pory pamiętam!) też się oglądało z wypiekami (choć mój efekt Mandeli podpowiadał, że serial miał premierę kilka lat wcześniej).

Pierwszą i niemą ekranizację też widziałem, ale też daleko jej było do ideału: 
(24-11-2018, 20:21)OGPUEE napisał(a): Lost World (1925) - pierwszy monster-movie na świecie z pierwsyzm rozwalaniem miasta przez gigantycznego potwora. Ramota co prawda, ale zajmująca i ciekawa. Challenger jest dokładnie taki jak w książce - furiat o aparycji żula. Jest sporo żenuy, np. blackface, nieobecny wątek w książce kobiety (myślicie, że odgórne wsadzanie bab do obsady to dopiero teraz się odbywa? wrong), która ogranicza do robienia przerażonych min i z tego wynikający nudny trójkąt miłosny (plus maślane oczy do niej robi koleś, który mółby być jej ojcem). Ale sporo funu - klimat przygody, idealnie odzworowany z oryginału Challenger (furiat o aparycji wiejskiego popa), klimat niemego kina no i przede wszystkim poklatkowe dinozaury, które są najfajniejszym elementem. Oczywiste, że prawie 100-letnie efekty się zestarzały, ale jak na swoją epokę robią wrażenie. 
7/10

Odpowiedz
#33
Powieść Doyle'a jest całkiem fajnym wprowadzeniem do gatunku "lost continent", w mojej opinii zdecydowanie lepsze od "Podróży do wnętrze Ziemi" Verne'a, bo nie tak przekombinowana - ot odludny wenezuelski płaskowyż zamiast wydrążonej Ziemi. Co ciekawe postać Malone'a w powieści wciąż wzdycha do swojej ukochanej, którą pozostawił w Anglii - Gladys, na jej cześć nazywa też największe jezioro na płaskowyżu. Tymczasem po heroicznym powrocie okazuje się, że panna znalazła sobie kogoś innego :P

Odpowiedz
#34
Zaginiony Świat to w zasadzie opowieść kryptozoologiczna, bo opowiada o autentycznym płaskowyżu i autentycznej legendzie, którą usłyszał Doyle, prawdopodobnie od samego Percy'ego Fawcetta. Uwielbiam then film z 1925 roku, bo to jest pierwszy film tego gatunku (bardziej monster movie niż sci fi typu Park Jurajski). To pradziadek wszystkiego. Jedna z tych potrzebnych kostek domina. Willis O'Brien dopiero co był ranczerem na autentycznym starym dzikim zachodzie i zajął się animacją (niestety również nieładnie potraktował swojego partnera biznesowego, który był współtwórcą jego sukcesu). Jest w tym filmie trochę tego dziewiętnastowiecznego traperskiego ducha. Część z tych gatunków dinozaurów odkryto dopiero paręnaście lat wcześniej. Co najmniej jeden jest już nieuznawany. Dopiero co w pustynnych regionach Ameryki rozgrywała się słynna wojna o kości.
A parę dekad później O'Brien został poproszony o udział w remake'u i efekt był tak jaki widzimy. Być może technika tzw. slurpazaura była najlepiej wykorzystana w Podroży do Wnętrza Ziemi, ale to nie znaczy wiele. Nie powiem, że to zabiło O'Briena bo bym jednak winił podeszły wiek, ale miał kiepskie ostatnie kilka lat.

Odpowiedz
#35
Jak czytałem Allen chciał pierwotnie wykorzystać poklatkowe efekty, ale całe zaplecze finansowe 20th Century szło na Kleopatrę z Taylor. I tak to by nie zmieniło wiele, bo scenariusz i postacie ciągną w dół.

A co do śmierci O'Briena to wielu mówi, że jego dobił nóż w plecy zadany przez Johna Becka przy przerabianiu King Kong vs. Frankenstein na King Konga kontra Godzillę. BTW za mną inny projekt Obiego:


The Valley of Gwangi - hej, Andy ze swą wyobraźnią w Toy Story nie był daleki od prawdy. Faktycznie szeryf z Dzikiego Zachodu mógł mieć dinozaura. Kolejny Ray Harryhausen odhaczony. Sam film to wariacja na temat King Konga, tyle że z teropodem zamiast małpy i osadzona w czasach Dzikiego Zachodu. Trochę jest autocytowania ze strony Raya, bo znowu poklatkowy słoń tłucze się z potworem dnia, a walka z styrakozaurem to Milion lat przed naszą erą (nawet wykorzystano ten sam model ceratopsa. I pewnie inne modele z tego filmu zostały zużyte).

Ale też idzie nieszablonowo, bo występują tu ornitomim i styrakozaur. I tym razem to dziewczyna jest tą złą i chciwą na sławę i kasiorę. Profesorek paleontologii też nie lepszy, bo marudzi że Gwangi będąc na trasie koncertowej nie będzie badany i mu tytuł szlachecki przejdzie koło nosa, a wcześniej wespół z Cyganami juma hyrakoterium, by dorwać do większej ilości okazów. I w końcówce twórcy starają się okazać współczucie dla Gwangiego, gdy umiera w kościelnym pożarze i wszyscy patrzą w milczeniu i smutku (albo im smutno, bo kościół się zawala pod wpływem płomieni). Nawet Brent z Podziemi Planety małp zostawia uchylone wrota, by gadzina mogła się wydostać. Przynajmniej tak to sobie interpretuję.

Tempo w pierwszej połowie nieco zasysa i w sumie wiele nt. Zakazanej Doliny nie ma. I nawet nic nie wskazuje na to, że Gwangi będzie główną atrakcją. Ale gdy bohaterowie docierają do Zakazanej Doliny to robi lepiej, bo wjeżdżają poklatkowe dzieła Harryhausena i gęba nerdowsko się cieszy. Plusem jest, że romans nie zasysa. Wciąż to pretekstowe postacie, ale przynajmniej mogę coś o nich powiedzieć. Także dzieciak nie wkurza! A to zawsze atut.

Animacja Harryhausena jak zawsze klasa. Są też takie szczególiki, jak słyszalne szuranie gdy Gwangi pociera ogonem piach czy posadzki. Gorzej z resztą ścieżki dźwiękowej. Odgłosy dinozaurów przyprawiające o ból uszu, a słoń brzmi jak Don Messick na torturach. Słychać, że TJ (wspomniania postać kobieca) jest dubbingowana i przekonany jestem, że chłopiec też ma podłożony głos - i to przez tę samą aktorkę.

Generalnie O'Brien nie musi się przewracać w grobie. Ale tym razem jego wziął ktoś (dokładnie jego podobieczny), który zna i rozumie jego twórczość.

7/10

Odpowiedz
#36
Jak bardzo to smutne, że O'Brien nigdy nie zrealizował War Eagles w późnych latach 30.? Samoloty kontra wielkie orły a głównym wrogiem byłaby III Rzesza, co nie było wtedy tak oczywiste jak w latach 40. Ze względu na tę niezwykłość nawet nie chce, by ktoś zrealizował teraz ten projekt tak jak fundacja Harryhausena zarzeka się, że zrealizuje Force of the Trojans (99% projekt nie ujrzy światła dziennego). Dostaniemy za to The Primevals i to będzie prawdziwy ostatni, zaginiony film ery poklatkowej, bo ś.p. David Allen zaczął nad nim pracować jeszcze w latach 70.
[Obrazek: 6Y96O3T4i2ZoCrKemYjxfnU63Iu.jpg?d=360x540&q=80]
Ale to już będzie ostatni ostatni łabędzie śpiew.

Natomiast podczas ostatniego maratonu Harryhausena zaskoczyło mnie to o ile bardziej krytycznie podchodzę do błędów np. Bestii z Głębokości 20 000 Sążni. Choć oczywiście są pewne wyjątki i na 16 filmów tylko ze 3 nazwałbym kiepskimi. Na pewno był świetny w kreowaniu sekwencji. Kilka z nich przeniknęła do kultury tak mocno, że ludzie nawet tego nie zauważają (jak niemal wszystko co ma do czynienia z przedstawieniem Meduzy może minus wężowy ogon). Potwory jako wrogowie głównych herosów to mu wychodziło najlepiej. Jazon czy Sindbad siekający szkielety w mrocznych świątyniach to prawie jak taki stary dobry hack'n'slash.

Trochę gorzej, gdy trzeba było stworzyć więź emocjonalną i sympatię w stosunku do potworów. Najlepszy na pewno był Ymir (i Joe Young ale tu Harryhausen był zaledwie praktykantem odwalającym prawie całą robote). Gwangi to też miał być taki Kong, ale sympatii do niego nikt nie czuje i ma nieprzyjemny koniec W Złotej Podróży Sindbada, nasi bohaterowie po prostu patrzą jak ich sojusznik gryf ginie zaduszony przez centaura (którego czynnie wspomaga zły czarnoksiężnik Koura). W filmie Sindbad i Oko Tygrysa ma miejsce podobna scena. Coś tu jest mocno nie tak. Chyba, że akurat w tym przypadku Harryhausen nie miał wpływu na scenariusz co w tamtym okresie musiało być rzadkim zjawiskiem.

A pisze o tym, ponieważ jeśli Obie miał smutny koniec, ponieważ jego pomysły nie były realizowane (King Kong był popularny, ale gotycki horror był znacznie tańszy w produkcji), a gdy gatunek wrócił do łask w latach 50. i 60. jego ostatni wielki pomysł został skradziony to Harryhausen idealnie wstrzelił się we właściwy moment w historii. Mimo to miał pewien kompleks gumowych kostiumów. Patrzył na to przez pryzmat samych efektów specjalnych i nie do końca zrozumiał dlaczego jego Bestia z Głębokości 20 000 Tysięcy Sążni, chociaż bardzo popularna, nie osiągnęła tej samej kulturowej nieśmiertelności jak bezpośrednia konkurencja ze wschodu. A to właśnie dlatego, że to kawał świetnego sci fi, ale bez tej emocjonalnej więzi, które miała nawet historyjka Foghorn Bradbury'ego, przyjaciela Harryhausena. Nadal bardzo lubię bestyjkę, ale dla mnie Harryhausen po prostu najlepiej czuł się w mitologii i przygodzie. I zrobił to tak dobrze, że ktoś tam potem robił filmy o Sindbadzie czy greckich mitach, ale już tak nie zapadło ludziom w pamięć.

Odpowiedz
#37
[Obrazek: comment_1671994561w9S71SqkfYOaiRjbcy1Rae.jpg]

„Planeta wampirów” („Terrore nello Spazio”) to włoski film science fiction z 1965 r. w reżyserii legendarnego twórcy włoskiego kina popularnego Mario Bavy (1914-1980).

Oparta na opowiadaniu włoskiego (jakżeby inaczej) autora Renato Pestriniero (ur. 1933 r.) z 1960 r. pt.„Una notte di 21 ore” fabuła przedstawia nam losy ekspedycji naukowej składającej się z dwóch statków – Galliota i Argosa. Mają one za zadanie zbadać źródło pochodzącego z planety Aura tajemniczego sygnału. Gdy jednak zbliżają się do planety dochodzi do dziwnego wypadku, w wyniku którego dwa statki tracą ze sobą łączność. Na dodatek po lądowaniu załoga Argosa wpada w hipnotyczny trans, w czasie którego walczy ze sobą. Jedynie kapitan statku znajduje w sobie dość woli by uwolnić się z amoku i pomóc innym zrobić to samo. Po tym dziwnym wydarzeniu nastroje na pokładzie nie są zbyt wesołe, Aura to niezbadana jeszcze planeta wiec nie wiadomo co może ona jeszcze gotować dla nowych przybyszów.

W trakcie poszukiwań zaginionego Galliota nasi bohaterzy natykają się na wrak obcego statku, gdzie natykają się na szkielety obcych. Tymczasem z grobów martwych załogantów zaczynają ginąć zwłoki…

[Obrazek: comment_1671995207fg2Zy7KnjG7JdiLIoLwcrC.jpg]

Film Mario Bavy, dosyć szybko trafił na rynki zagraniczne, min. został zdubbingowany i trafił do USA, gdzie odniósł względny sukces komercyjny, co niewątpliwie przyczyniło się do jego popularności w anglosferze (za scenariusz wersji amerykańskiej odpowiadał Ib Melchior).

„Planeta wampirów” wbrew oczekiwaniom stała się bardzo prominentnym obrazem w historii science fiction, który do tej pory wyznacza trendy – całkiem niedawno reżyser James Wan powołał się nią jako inspirację do „Aquamana 2”. Najbardziej jednak znanym z filmów, który został przez nią zainspirowany to oczywiście „Obcy. Ósmy pasażer Nostromo” z 1979 r. Scenarzysta Dan O’Bannon wprost przyznał, że scenę ze Space Jockeyem „ukradł” z filmu Mario Bavy.

Oczywiście nie zmienia to faktu, że „Planeta wampirów” to wciąż b-klasowa produkcja z ambicjami nakręcona przy skromnym budżecie. Bava wycisnął jednak z materiału 100%, a jego radośnie wręcz pulpowe podejście do historii da się wyczuć na ekranie.

[Obrazek: comment_1671995243giunhscvx0rL6K7PXnKEjT.jpg]

Interesujące jest to, że „Planeta wampirów” w swej istocie przypomina w stylistyce nawet nie pulpowe sf współczesne reżyserowi, a te z l. 30-tych dwudziestego wieku. Jest to też jeden z pierwszych filmów znanego włoskiego animatronika Carla Rambaldiego (znanego najbardziej z „E.T.” Stevena Spielberga), który był odpowiedzialny min. za projekty pochodzących z obcego wraku kosmitów.

Odpowiedz
#38

Odpowiedz
#39
Przecież to złoto!

Odpowiedz
#40
[Obrazek: Quatermass-and-the-Pit-1.jpg]

„Quatermass i studnia” („Quatermass and the Pit” w Ameryce znany pt. „Five Million Years to Earth”)  z 1967 r. w reżyserii Roya Warda Bakera (notabene znanego ze świetnego filmu o ostatnich godzinach Titanica – „A Night to Remember” z 1959 r.) to trzeci pełnometrażowy film o profesorze Bernardzie Quatermassie, postaci bardzo ważnej do brytyjskiego filmu science fiction i grozy.

Quatermass został stworzony przez pochodzącego z wyspy Man pisarza i scenarzystę Nigela Kneale’a na użytek serialu BBC z 1953 r. pt. „The Quatermass Experiment” (który to doczekał się wersji filmowej pt. „The Quatermass Xperiment” w naszym kraju znanej pt. „Zemsta kosmosu”) Ambitny naukowiec, szefujący brytyjskiemu programowi rakietowemu (British Experimental Rocket Group) to postać niejednoznaczna. Chyba najlepiej scharakteryzował Quatermassa Stephen King w swojej autorskiej historii horroru „Danse Macabre” z 1981 r. cyt.: „[w] pewnym sensie Quatermass sprawia wrażenie postaci bliższej prawdziwym naukowcom z Oak Ridge z okresu powojennego niż szalonym eksperymentatorom z lat trzydziestych. To nie dr Cyclops w białym fartuchu, ze złowrogim uśmiechem przyglądający się swemu dziełu poprzez grube okulary. Przeciwnie, Quatermass jest nie tylko dość przystojny i przerażająco inteligentny, ale też obdarzony charyzmą i nieugięty w swym dążeniu do wyznaczonego celu. Optymiści dostrzegą w zakończeniu „Zemsty kosmosu" hołd złożony wspaniałej niezłomności ludzkiego ducha, jego determinacji w poszerzaniu wiedzy niezależnie od ceny, jaką przyjdzie za to zapłacić. Natomiast dla pesymistów Quatermass staje się najbardziej wymownym symbolem wbudowanego w ludzką naturę ogranicznika; najwyższym kapłanem technohorroru”.

Postać stworzona przez Kneale’a okazała się na tyle atrakcyjna dla widza, że doczekała się ona jeszcze dwóch seriali w l. 50-tych stworzonych dla BBC pt. „Quatermass II” (1955) oraz „Quatermass and the Pit” (1959). Obydwa zostały potem zremakowane na potrzeby dużego ekranu przez brytyjską wytwórnię Hammer najbardziej znaną ze swojej serii o Draculi z Christopherem Lee.

„Quatermass i studnia” to ostatnia część filmowej trylogii o zawziętym naukowcu, oparta o serial telewizyjny z 1959 r. Postać profesora została nieco złagodzona w stosunku do jego pierwotnej wersji, zmienił też się aktor go odgrywający. Amerykanina Briana Donlevy’ego zastąpił Szkot – Andre Keir, jest to też pierwszy kolorowy obraz o Quatermassie.

W trakcie prac nad przedłużeniem linii „Hobbs Lane” londyńskiego metra, robotnicy natrafiają na skamieniałe szczątki hominidów. Odkrycie to przykuwa uwagę mediów, jednakże w trakcie prac zostaje odkryty dziwny obiekt, który może być pochodzącą z drugiej wojny światowej niemiecką wunderwaffe. Tymczasem program rakietowy profesora Quatermassa zostaje przejęty przez wojsko. On sam nie jest z tego faktu zadowolony i szybko popada w konflikt z pułkownikiem Breenem (Julian Glover), który teraz ma zarządzać projektem. Znalezisko przykuwa uwagę Breena i Qutermassa, którzy starają się rozwikłać jego zagadkę. Quatermass dzięki  pomocy paleontologa dr Matthew Roney’a dochodzi do wniosku, że znaleziony obiekt to nic innego jako pochodzący sprzed pięciu milionów lat statek obcych, którzy manipulowali genomem wczesnych hominidów, czyniąc z nich istoty rozumne. Pułkownik Breen nie jest jednak przekonany do tej wersji wydarzeń i obstaje przy wersji niemieckiej broni propagandowej, zamierzając zniszczyć statek.

[Obrazek: MV5BMzNjZDgwZGUtYjcyOS00Yzg2LWE1YWItODBl...@._V1_.jpg] 

Widać nieco, że fabuła filmu to skondensowany serial, niemniej obraz nadal broni się po kilkudziesięciu latach. Jakkolwiek efekty specjalne przywodzących na myśl ogromne pasikoniki obcych są hmm… no po prostu są, tak film skrzy się od pomysłów i nader ciekawego komentarza społecznego, zachowującego aktualność w każdych czasach. Zdecydowanie warto go obejrzeć, Keir i Glover tworzą ciekawy duet stojący zawsze na granicy otwartego konfliktu, przez co zyskuje dynamika przedstawionej historii. Kawał historii science fiction i horroru, doceniony swego czasu przez widzów i krytyków, dość powiedzieć, że książkowe wydanie scenariusza cieszyło się swego czasu sporym wzięciem w UK.

Wielka szkoda, że pomimo komercyjnego sukcesu Hammer i Kneal nie poszli – pomimo zapowiedzi – za ciosem i nie powstał czwarty obraz o Quatermassie od tej wytwórni. Co prawda w 1979 r. nakręcono dla stacji ITV warty uwagi serial „The Quatermass Conclusion”, który doczekał się również przemontowanej formy filmowej, niemniej Hammer miał ten specyficzny sznyt, którego nie da się podrobić.

Odpowiedz

Digg   Delicious   Reddit   Facebook   Twitter   StumbleUpon  






Podobne wątki
Wątek: Autor Odpowiedzi: Wyświetleń: Ostatni post
  Ląd, o którym zapomniał czas (1974) i inne filmy z jaskiniowcami Scheckley 1 270 21-01-2024, 23:47
Ostatni post: OGPUEE
  Silence of the Lambs (1991) i inne filmy o psycholach SPOILERY Mental 170 56,313 10-08-2023, 23:37
Ostatni post: Bucho
  "Stranger Than Fiction" czyli realizm urojony desjudi 4 2,292 27-09-2015, 16:56
Ostatni post: Mefisto
  Cashback [i inne filmy krótkometrażowe] hops 2 1,283 26-05-2007, 21:57
Ostatni post: hops



Użytkownicy przeglądający ten wątek:
1 gości